Oficjalna strona Klubu Koszykówki Włocławek

Zmień język:

Chris Dowe: Nikt nie jest w stanie przygotować cię na grę w Europie

Piątek, 17 Stycznia 2020, 15:01, Michał Fałkowski

Zwolnienie w Niemczech, lotnisko w Portugalii, siedem sezonów w Europie, droga Aarona Broussarda i wybór Anwilu Włocławek - zapraszamy na wywiad z Chrisem Dowem.

MICHAŁ FAŁKOWSKI: Mógłbyś zostać przewodnikiem turystycznym, prawda?

CHRIS DOWE: Masz na myśli naszą ostatnią podróż do Francji? Rzeczywiście, tak losowanie sprawiło, że mogłem wrócić na chwilę do miejsca, w którym grałem w sezonie 2017/2018. I skoro poprosiłeś o to, bym opowiedział kibicom jak wygląda hala w Pau, nie miałem z tym problemu.

Generalnie lubię kamerę. Już nie pamiętam teraz, czy to było przed college’m czy w trakcie, ale kiedyś mieliśmy warsztaty z zachowywania się przed kamerą. Trzeba było przygotować reportaż, opowiedzieć o czymś. Ludzie mi dziś mówią, że nie stresuję się przed kamerą, że jestem naturalny i to chyba właśnie dzięki tamtym warsztatom. Nie mam problemu pożartować z kogoś, także z siebie. Dodatkowo, czuję się też komfortowo przed tobą, bo wiem, że gdy coś pójdzie nie tak, nie narazisz mnie na śmieszność.

Wypadłeś świetnie. Wielu kibiców pisało później, że był to naprawdę ciekawy odcinek naszych kulis (jak wszystkie – może obejrzeć na kanale klubu na YouTube – przyp.).

- Dziękuję. We Francji spędziłem dobry czas. Sezon był udany, nie obyło się bez perturbacji bo w trakcie sezonu zwolniono trenera, zastąpił go asystent, który jest tam do dziś. Ostatecznie weszliśmy jednak do play-off, a ja dzięki tamtemu sezonowi zrobiłem kolejny krok w karierze i przeniosłem się do Izraela.

Gdy graliśmy w Jerozolimie, opowiadałeś o hali Pais Arena, bo przecież grałeś w niej już wcześniej. Gdy graliśmy w Burgos, opowiadałeś o grze jednego z graczy tamtego zespołu, J.P. Tokoto, bo miałeś okazję występować przeciw niemu. Potem mecz z Elan Bearnais… Słowem – przy okazji każdego meczu Ligi Mistrzów masz coś do powiedzenia…

- No tak to się złożyło, że zawsze znajdziesz dla mnie temat do rozmowy. Co ciekawe, przed nami jeszcze wyjazd do Belgii. I choć nie grałem w Antwerpii, to jako zawodnik ekipy z Brukseli, mierzyłem się już z Telenetem w przeszłości. Więc może znów znajdziesz jakiś wątek?

Grałeś w Portugalii, Francji, Belgii i Izraelu. Koszykówka to dla ciebie także okazja do podróżowania i zobaczenia wielu miejsc świata?

- To takie dobre połączenie, choć oczywiście koszykówka jest na pierwszym miejscu. Nigdy nie brałem pod uwagę klubu czy kraju w kontekście turystycznym. Zawsze patrzyłem na koszykówkę. Poziom zespołu, jego aspiracje, historię, poziom ligi, trenera, innych graczy. To ma kluczowe znaczenie. Oczywiście, im miejsce ciekawsze czy klimat przyjemniejszy tym lepiej, ale jak widać po mojej karierze – nigdy nie było to najważniejsze. Włocławek, Pau, Nes Cijjona czy Aix to nie były duże miasta. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nawet Bruksela nie jest przecież jakimś ogromnym miastem. Może dwukrotnie większa, niż Włocławek. Także – podróżowanie tak, ale przede wszystkim koszykówka.

A pieniądze? Przecież w gruncie rzeczy chodzi o to, by zarobić pieniądze na życie.

- Zagram wszędzie, gdzie uznam, że sytuacja będzie dla mnie właściwa, ale biorąc pod uwagę różne kwestie. Wychodzę z prostego założenia: gra w mocnym klubie i mocnej lidze sprawi, że pieniądze do ciebie przyjdą. Nie można iść do klubu, który jest przeciętny, czy słaby, tylko dlatego, że oferuje mnóstwo pieniędzy. Możesz trafić do klubu, który będzie nieustannie przegrywał i co wtedy? Będziesz się źle czuł, bo przecież w sporcie chodzi o wygrywanie. I co z tego, że będziesz miał dużo kasy na koncie? Gdy twój zespół notorycznie przegrywa, twój kolejny pracodawca zastanowi się. „Hej, może i on grał nieźle, ale jego drużyna przegrywała, więc jego gra nie przekładała się na wyniki”… Ja buduję swoją karierę od absolutnych podstaw, od niebywale trudnych okoliczności, gdy tuż po college’u zaczynałem grać w Europie, ale wiem, że buduję ją ku górze.

To bardzo ciekawy wątek. W Internecie można znaleźć informacje, że zaczynałeś w Portugalii, w klubie Sampaense Basket. Tyle, że to nie do końca prawda…

- Pierwszym moim klubem był SG Schwelmer Baskets, grający w niemieckiej lidze ProB, czyli de facto trzeciej klasie rozgrywkowej. Ktoś powie, że to niski poziom, ale ja pochodzę z małego college’u i naprawdę nie miałem zbyt dużo opcji. Wybrałem więc Niemcy.

Kończąc przygodę z NCAA, wiedziałeś, że będziesz „skazany” na Europę? Jak do tego podchodziłeś?

- Musisz tego doświadczyć, żeby przekonać się jak to jest. Nikt ani nic nie może cię przygotować na to, co tutaj zastaniesz. Opowiem ci o moim pierwszym kontakcie z niemiecką rzeczywistością.

Zamieniam się w słuch…

- Pierwszy mój dzień. Podekscytowany wylądowałem w Düsseldorfie i na lotnisku dowiedziałem się, że musimy poczekać jeszcze godzinę, bo innym lotem leci mój nowy kolega z drużyny. OK, wylądował, zbieramy się. Dowiaduję się, że droga do Schwelm zajmie nam dwie godziny. Na miejscu od razu poszliśmy do mieszkania i otrzymałem polecenie: „Ubieraj się w klubowe ciuchy, jedziemy na trening”. Trening? Jak to trening? Od razu po przylocie? No nic… Najpierw zabrali mnie na bieżnię i kazali biec cztery mile. Jedna mila to były cztery okrążenia bieżni, więc 16 okrążeń.

Niby nic, ale pomyśl: pierwszy mój lot trwał dwie godziny, jeszcze w USA. Drugi – osiem, do Europy. Potem godzina czekania na lotnisku i dwie godziny jazdy samochodem. Jet lag. A tu nagle na trening. Biegałem jak 90-letni dziadunio, bałem się o kontuzję. Gdy skończyliśmy – kolejna niespodzianka: trening koszykarski. 30 minut rzutów, dryblingu. To było jak zderzenie z nową rzeczywistością. Nikt, ani nic nie może cię na to przygotować.

Długo tam jednak nie zabawiłeś. Zwolnili cię po kilku tygodniach…

- Byłem w strasznym stanie. Graliśmy bardzo dobrze, wygraliśmy siedem sparingów, dwa przegraliśmy, oba przeciwko drużynom z wyższej ligi, więc naprawdę: nikt nie mógł mieć do nas pretensji. Ja radziłem sobie – tak mi się wydawało – nieźle. Aż tu nagle, po przegranym sparingu, podszedł do mnie generalny menedżer i odciągnął od zespołu. Gdy wszyscy szli do szatni, mnie poproszono do jakiegoś pokoju i zaczęła się gadka na zabicie czasu: „Jak ci się u nas podoba? Wszystko ok? Miasto ok?”. Bla, bla, bla. Okazało się, że czekaliśmy na trenera, który zjawił się po kilku minutach. Szybki strzał. Usłyszałem: „Nie zatrzymamy cię w zespole”. Potem coś zaczął tłumaczyć, a ja przestałem słuchać. Efektem tego wróciłem do domu i tam… było jeszcze gorzej.

Gorzej? Myślałem, że w domu miałeś czas, aby naładować akumulatory?

- W samym domu było dobrze. Otrzymałem wsparcie od rodziców i moich prawdziwych przyjaciół. Ale poza tym? Każdy był zdziwiony co ja tutaj robię, dlaczego nie jestem w Europie, dlaczego nie gram w koszykówkę i – oczywiście – każdy miał złote rady. „No wiesz, może mogłeś lepiej słuchać trenera”… Uff… Nie było łatwo. Na szczęście, tak jak powiedziałem, znalazło się grono prawdziwych przyjaciół. Kilku z nich grało w koszykówkę w USA czy w Europie, na nich naprawdę mogłem polegać. Jednego na pewno znasz: Rajon Rondo. Obecni wtedy byli także inni: Donta Smith, Jazz Ferguson, Larry O’Bannon, Alhaji Mohammed… No i oczywiście moi rodzice. Mama i tata to najciężej pracujący ludzie, jakich znam. Ostatecznie, byłem w domu tylko pięć dni, aż odezwał się agent, że jest oferta z Portugalii. Ale te pięć dni było jak pięć miesięcy.

Długo zastanawiałeś się nad powrotem do Europy? Ten bagaż negatywnych doświadczeń z Niemiec mógł rzutować na twoją pewność siebie.

- No to słuchaj… Agent powiedział: „Jest oferta, Sampaense, ale chcą cię na try-out”. Jaki try-out? Co to jest „try-out”? Jak to? To chcą mi dać kontrakt, czy nie? Jak oferują kontrakt, to oferują kontrakt, a jak chcą na próbę, to niech zaproszą na treningi, work-outy, albo zaznaczą, że kontrakt jest np. na 10 dni. Ja w ogóle nie znałem takiej terminologii, więc zaskoczenie. Agent musiał mi to wyjaśnić, ale uznałem, że czas się pozbierać. Mimo tych złych doświadczeń, wiedziałem, że umiem grać w koszykówkę.

I zagrałeś bardzo dobry sezon.

- Tak, choć miałem też obawy, bo jeszcze w Niemczech przyplątał mi się uraz pleców. I bałem się, że jak wrzucą mnie w ciężkie treningi, to mi się pogorszy. Na szczęście tam pracowali mądrzy ludzie, wiedzieli, że wszystko musi odbywać się stopniowo. I ja powoli, trening za treningiem, dochodziłem do siebie, a gdy try-out się kończył, grałem już na 100 procent. Ale zanim do tego wszystkiego doszło, uważaj co się stało. Pierwszy dzień, ląduję w Portugalii…

Znów coś pierwszego dnia?

- Uważaj. Ląduję w Portugalii, wychodzę na lotnisko, a tam… nikogo nie ma. Wiesz, zwykle stoi człowiek z kartką i nazwiskiem, podchodzisz, cześć-cześć i jedziemy. A tam? Nikt. No więc idę z tymi moimi dwiema walizami, plecak na plecach, uśmiecham się głupawo do ludzi, których mijam, może mnie ktoś rozpozna, idę dalej, minąłem już wszystkich… Nic. Nikogo nie ma. Mój telefon oczywiście w Portugalii nie działa, bo nie mam jeszcze żadnej miejscowej karty. Usiadłem więc sobie na krzesełku i myślę: „To jakieś żarty? Może wrócę do domu pierwszym lotem?”.

Ktoś w końcu przyjechał?

- A jak! Miły pan, po ledwie 45 minutach spóźnienia, cały uśmiechnięty i od razu „follow me” (chodź za mną – przyp. MF). No więc poszedłem, dochodzimy na parking, patrzę, a on… przyjechał motorem! Motorem, rozumiesz! Ja mu pokazuję, że mam dwie walizki i zastanawiam się w jaki sposób będziemy jechać na motorze kilkaset kilometrów do miasteczka, w którym miałem grać. Okazało się… Nie uwierzysz… On wręczył mi rozkład jazdy autobusów, pokazał gdzie mam wsiąść, za ile wysiąść i w jaki kolejny autobus się przesiąść. Łącznie miałem dwa przystanki, trzy różne autobusy. Sam dotarłem do miasteczka, które było wielkości, no, Hali Mistrzów. Mieszkało w nim może tysiąc osób. Myślałem, że zwariuję, ale sezon miałem fantastyczny! Zakończyłem rozgrywki jako drugi strzelec i drugi asystujący w lidze. Kilka minut temu zadałeś pytanie o obawy przed podjęciem gry w Europie. Jak widzisz – nikt i nic nie jest w stanie przygotować cię na nowe okoliczności. Trzeba tego po prostu doświadczyć.

Przyznam – i śmiesznie, i strasznie. Nie wiem jakbym się zachował w podobnej sytuacji. O ile wiem, we Włocławku obyło się bez podobnych sytuacji. Ciekawi mnie jednak to, w jaki sposób wybrałeś Anwil Włocławek?

- Miałem kilka opcji, trener Igor Milicić był bardzo konkretny od początku. Nie wahałem się w sumie długo, ale wiesz jak to jest: chcesz zawsze trochę poczekać, bo nigdy nie wiesz, która oferta jest najlepszą, a jednocześnie zdajesz sobie sprawę z tego, że nie możesz czekać zbyt długo, bo oferty pouciekają. Więc ja sprawdziłem sobie czym jest ów „Anwil Włocławek”. Najpierw dowiedziałem się, że klub gra w BCL, to już był pierwszy poważny plus. Potem zobaczyłem skład i rozpoznałem nazwisko Chase’a (Simona). Kojarzyłem go z gry we Francji. Następnie zobaczyłem, że Anwil to mistrz kraju, a w kolejnej chwili – że obronił tytuł. Pomyślałem sobie więc: „To będzie najlepszy wybór”. A potem doszły kolejne argumenty.

Jakie? Przejrzałeś nasze media społecznościowe i zobaczyłeś klimat wokół klubu?

- Heh, to też, ale przede wszystkim zorientowałem się, że znam sporo osób, które były w Anwilu. W Portugalii grałem w jednym zespole z Joelem Almeidą, bratem Ivana, a przeciwko samemu Ivanowi grałem również we Francji. Tylko już nie pamiętam czy w ekstraklasie, czy drugiej lidze. Potem zorientowałem się, że we Włocławku był Aaron Broussard, który jest bardzo podobnym koszykarzem do mnie. Obaj jesteśmy klasycznymi combo-guardami, a nie typowymi rozgrywającymi. Jego obecność we Włocławku rok temu sprawiła, że poczułem, iż gra u trenera Igora Milicicia naprawdę może być najlepszą z opcji. Bo trener od początku konkretyzował: „Wiem Chris, że grałeś jako dwójka głównie, ale ja widzę u ciebie bardzo dużo cech, które powodują, że u mnie będziesz rozgrywającym”. Ucieszyłem się, że ktoś tak na mnie patrzy, bo w ostatnich latach grałem jako dwójka, a w Pau Orthez nawet jako trójka. Nazwisko Broussarda w składzie Anwilu pod wodzą trenera Milicicia mówiło jasno: „To może się udać”. A gdy już podpisałem kontrakt, to potem tylko zacierałem ręce.

Co to znaczy?

- Podpisałem kontrakt jako jeden z pierwszych, więc czekałem na kolejne ruchy klubu. Któregoś dnia odpalam Internet, patrzę: Ricky Ledo. Uaaa. No nieźle. Nie znałem go osobiście, ale oczywiście słyszałem o nim i o tym, jakim jest świetnym graczem. Kilka dni później natomiast kolejne nazwisko: Tony Wroten. O wow! „No to będzie granie! Nie ważne czy będę starterem, czy będę grał z ławki, niech już się zacznie”. Tak sobie wtedy myślałem.

I dziś raz zaczynasz jako starter, a raz z ławki.

- I nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Pamiętasz wątek o budowaniu kariery poprzez grę w mocnych klubach i mocnych ligach? Gra w Anwilu to czysta przyjemność. Nigdy nie byłem w tak mocnym koszykarsko klubie i nigdy nie grałem w tak świetnych warunkach. Anwil to najlepszy klub, w którym byłem. Na nic nie mogę i nie chcę narzekać, wszystko pozasportowo dopięte na ostatni guzik, atmosfera na meczach rewelacyjna, czuję też, że gramy coraz lepiej.

Twoja adaptacja w nowym otoczeniu była jak pstryknięcie palcami.

- Adaptacja w nowym kraju przyszła automatycznie. Wiesz w jakich państwach grałem i byłem, Polska była po prostu innym, kolejnym miejscem, w którym przyszło mi żyć. Od początku nastawiałem się pozytywnie i nie szukałem problemów. Jeśli chodzi o aspekty sportowe, także nie było jakoś bardzo trudno. Trener Igor Milicić ma bardzo rozbudowany system taktyczny, bardzo dużo zagrywek w ataku i obronie i złapanie wszystkiego musiało potrwać kilka dobrych tygodni, ale ja podchodziłem do tego z optymizmem i starałem się realizować wszystkie wytyczne. Tak jak ci powiedziałem wcześniej. W swojej karierze miałem różne dziwne sytuacje, więc naprawdę, gdy wszystko jest poukładane, o nic nie musisz się martwić, to nie ma podstaw do narzekania. Skupiam się na koszykówce i czuję się świetnie.

W Polsce mamy takie powiedzenie: „nie szukaj problemów tam, gdzie ich nie ma”. Pasuje do ciebie.

- Myślę, że tak. Ja jestem totalnie bezkonfliktowym człowiekiem i robię to, co do mnie należy. Będąc na treningu, skupiam się na treningu; wychodząc na mecz, liczy się tylko mój zespół i przeciwnik. Staram się nie zwracać uwagi na sprawy poboczne, na które nie mam wpływu i staram się żyć tak, aby nikt nie mógł powiedzieć, że nie dałem z siebie wszystkiego. Myślę, że to dobre podejście, które pomaga w życiu.

Rozmawialiśmy sporo o kontekście doświadczeń. To mój siódmy sezon poza USA. Czasem człowiek nie docenia tego, co ma. A ja mam bardzo dużo. Kocham koszykówkę i dzięki niej zarabiam pieniądze. A do tego mam okazję zwiedzić świat. Sportowiec szybko przyzwyczaja się do tego typu kwestii, traktuje je jako coś normalnego. Dopiero gdy wracasz do domu, rodzina, znajomi, ich życie zaczyna uświadamiać ci jak masz dobrze. Jakim jesteś szczęściarzem. Oczywiście, ciężko na to pracujesz, ale nie wstajesz rano z siwymi włosami na głowie od stresu. Trzeba umieć to docenić.