Oficjalna strona Klubu Koszykówki Włocławek

Zmień język:

Aaron Broussard: Koszykówka ważna, rodzina najważniejsza

Wtorek, 27 Listopada 2018, 13:54, Michał Fałkowski

- Koszykówka jest ważna, ale w każdym aspekcie kieruję się dobrem mojej rodziny. To ona jest najważniejsza - mówi wywiad z Aaronem Broussardem, amerykańskim obrońcą Anwilu Włocławek.

Michał Fałkowski: Po meczu z MKS-em Dąbrowa Górnicza w grudniu zeszłego roku, rozmawiając z trenerem Igorem Miliciciem, usłyszałem takie zdanie: „Jeśli Kamil Łączyński zostanie w zespole, Aaron Broussard pasowałby mi do niego idealnie”. Gdy dziś, już po podpisaniu kontraktu, słyszysz takie słowa, co sobie myślisz?

Aaron Broussard: Wiesz, z jednej strony to nie jest dla mnie zaskoczenie, bo trener Igor Milicić kontaktował się ze mną kilkukrotnie w przeszłości i rozmawialiśmy o ewentualnej współpracy. Dla każdego koszykarza jest to istotne, aby pasować do wizji szkoleniowca. I dziś, gdy sobie o tym myślę – choć chyba mimo wszystko jestem trochę zaskoczony, że już wtedy przykułem uwagę trenera – jest mi oczywiście bardzo miło. Mogę powiedzieć, że to dla mnie komfortowa sytuacja.

Dlaczego mówisz o zaskoczeniu?

- Dlatego, że do mnie trener Milicić odezwał się już po zakończeniu sezonu, a nie w trakcie. Na początku lata rozmawialiśmy ze dwa-trzy razy o ewentualnej współpracy i muszę przyznać, że już wtedy byłem zainteresowany, aby zostać w Polsce. Kusiła mnie gra we Włocławku, bo ja chcę się rozwijać jako koszykarz i myślałem sobie wówczas, że w Anwilu mógłbym pójść w górę. Także to nie było tak, że tylko trener był zainteresowany; to było obustronne zainteresowanie. Ostatecznie jednak na horyzoncie pojawiła się inna opcja.

Do gry wszedł BC Niżny Nowogród i ostatecznie to z rosyjskim klubem podpisałeś kontrakt.

- Tak naprawdę to ludzie z Rosji dzwonili do mnie dużo wcześniej, już w połowie czerwca. Wówczas otrzymałem pierwszy sygnał, że są mną zainteresowani, ale postawili sprawę jasno: „Najpierw musimy znaleźć pierwszą jedynkę i zobaczymy co dalej. Jesteś jednak w kręgu naszego bardzo wąskiego zainteresowania”. Po tym telefonie była cisza przez kilka tygodni, aż w końcu się odezwali. Już w trakcie, gdy ja rozmawiałem z Anwilem. Można powiedzieć więc, że oba kluby negocjowały z moim agentem w tym samym czasie. I cóż… Wybrałem Rosję.

Co przeważyło?

- Wcześniej przez cztery lata grałem w tym samym kraju, we Francji i choć po sezonie w Polsce rozważałem możliwość pozostania w waszym kraju na kolejny sezon, razem z żoną uznaliśmy, że fajnie byłoby skorzystać z możliwości jakie daje sportowa kariera. Mam na myśli poznawania nowych miejsc i kultur. Więc gdy pojawiła się opcja rosyjska, była kusząca. I oczywiście, bardzo istotne były również względy finansowe. Nie muszę ukrywać, że Niżny oferował większy kontrakt, a ja przede wszystkim jestem ojcem swojej rodziny. Wybrałem więc Rosję.

I z rosyjskim klubem przyjechałeś do Włocławka na mecz w Basketball Champions League kilka tygodni temu. Niżny Nowogród wygrał, ale ty nie wystąpiłeś w tym meczu. Dlaczego?

- Nie tylko w tym, ale także w kolejnym – graliśmy w Mińsku z Tsmokami w rozgrywkach VTB. Cóż, czułem, że tracę w oczach trenera, że moja pozycja nie jest taka, jakiej bym oczekiwał i dlatego zacząłem rozważać zmianę otoczenia. I ponownie, trener Milicić był tym, który się odezwał szybko.

Ostatecznie jesteś we Włocławku i razem z Kamilem Łączyńskim będziesz prowadził grę Anwilu. Biorąc pod uwagę, że kapitan zespołu grywa średnio po 25-30 minut w każdym meczu, trener Milicić od początku szukał zawodnika, który będzie mógł grać i jako jedynka – gdy Kamil siedzi na ławce – i jako dwójka obok niego. I chyba wybrał dobrze, bo utożsamiasz obie cechy.

- Tak naprawdę to jako rozgrywający, jako klasyczna jedynka, grałem tylko w Dąbrowie Górniczej. Fakt faktem – cały tamten sezon spędziłem jako playmaker, ale wcześniej w przeszłości, w swojej karierze nie występowałem chyba jeszcze tylko jako piątka.

WYWIAD Z DAMIREM KRUPALIJĄ

Piątka? Czyli grałeś od jeden do cztery? Jak to?

- Tak było. Gdy podpisałem swój pierwszy profesjonalny kontrakt, w Islandii, to trenerzy ustawiali mnie jako silnego skrzydłowego. Takie były realia, do których trzeba było się dostosować. Potem wylądowałem w niższej lidze we Francji i tam już grałem na cztery-trzy, by następnie zejść na trzy-dwa. W miarę jak zwiększałem swoje możliwości i zmieniałem kluby, by grać w coraz lepszych ligach i lepszych zespołach, schodziłem coraz niżej. Przed sezonem w MKS-ie występowałem więc już przede wszystkim jako dwójka, a okazjonalnie jako jedynka. I dopiero – tak jak już powiedziałem – w Dąbrowie Górniczej trener Jacek Winnicki ustawiał mnie w roli rozgrywającego, bo tak też mnie wyskautował. Patrzył na to, jak kontroluję piłkę, jaki mam drybling, jak agresywny potrafię być na parkiecie i zdecydował, że w jego wizji będę pasował bardziej jako kreujący grę. I choć oczywiście, musiałem nauczyć się patrzenia na koszykówkę na nowo, potraktowałem to jako wyzwanie i szansę jednocześnie. Ostatecznie myślę, że wyszło nieźle i zamierzam na tym właśnie budować dalej swoją karierę.

To trochę nie jest czasem tak, oczywiście w dużym uproszczeniu, że koszykarze z pozycji od dwa do pięć mogą w pierwszej kolejności pomyśleć o sobie, a jedynka zawsze musi myśleć najpierw o kolegach z zespołu?

- Każdy ma swoją rolę do odegrania, ale coś w tym jest. Gdy już zacząłem grać jako rozgrywający, nigdy nie myślałem o sobie, jako o graczu, którzy będzie holował piłkę w rękach przez 24 sekundy i rzuci na koniec. Trzeba wiedzieć, kiedy rzucić, a kiedy podać; trzeba kontrolować ruch innych zawodników i wiedzieć komu podać w danej sytuacji. To wymaga czasu, ale nie jest przecież niewykonalne. W gruncie rzeczy dla mnie to żadna nowość. Mówię o zmienianiu pozycji. Skoro zaczynałem jako silny skrzydłowy, a teraz gram jako jeden-dwa, to znaczy, że umiem się dostosować do oczekiwań i nowych okoliczności.

Po raz pierwszy z profesjonalną koszykówką zetknąłeś się na Islandii. Nie jest to zbyt popularny kierunek jeśli chodzi o basket…

- Tak naprawdę czy zagrałbym na Islandii, we Francji czy w Polsce, w tamtym momencie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, bo wszystko byłoby dla mnie nowe. Wybrałem Islandię, bo akurat stamtąd nadeszła oferta.

Jak duże jest Seattle, w którym studiowałeś i w którym mieszkasz na co dzień? Dwa miliony ludzi?

- Myślę, że nawet ponad trzy.

Zatem jak odnalazłeś się w malutkiej miejscowości Grindavik, w której mieszka około trzy tysiące ludzi?

- Ja nie mam problemów z dostosowaniem się do nowych warunków. Grindavik to rzeczywiście malutka miejscowość, ale w gruncie rzeczy chodziło o to, by globalnie przestawić się na życie w nowym miejscu. Trzeba było dostosować się do innego rytmu, do tego, że miasto żyje rytmem cumujących łodzi rybackich, że utrzymuje się właśnie z rybołówstwa i to jest temat numer jeden. Że wkoło miasta można znaleźć aktywne wulkany, więc nie wszystkie miejsca są bezpiecznie. Oczywiście, to wszystko było inne od Seattle, bo w samym Seattle mieszka pewnie 10 razy więcej ludzi, niż w całej Islandii.

Byłeś tam z rodziną?

- Tak, mój synek urodził się cztery miesiące wcześniej. I pod tym względem wybór tego klubu okazał się strzałem w dziesiątkę. Jako młodzi rodzice, mogliśmy dużo łatwiej skoncentrować się na nauce nowego życia i poświęciliśmy się całkowicie synkowi. Życie na Islandii jest o wiele prostsze i dziś odbieram tamto doświadczenie jako błogosławieństwo.

Mówisz trochę po islandzku?

- Nie. Znam kilkanaście słów. Zdecydowanie lepszy jestem jeśli chodzi o francuski, bo we Francji grałem później przez cztery lata. Ale też bez przesady, nie jestem jakiś świetny. Wspomniany przed chwilą mój najstarszy synek chodził do francuskiej szkoły i po jakimś czasie – bo przecież w domu mówimy tylko po angielsku – zorientowaliśmy się, że jest w tym całkiem niezły. Rok w Polsce spowodował jednak, że zapomniał francuskiego.

Wracając do Islandii – ciekaw jestem jak wygląda koszykówka w tym kraju?

- Koszykówka wszędzie jest podobna. Liga jest bardzo fizyczna, a jednocześnie – bo nie ma zbyt wielu bardzo wysokich zawodników – bardzo szybka. Większość drużyn preferuje szybki styl gry, dużo kontry, dużo tranzycji. Gdy ja tam grałem, w lidze było 12 lub 13 zespołów, co jak na tak mały kraj jest niezłym wynikiem. Jest sporo sparingów, różnego rodzaju turnieje w trakcie sezonów, rozgrywki pucharowe. A z ciekawostek… W związku z małymi odległościami między miasteczkami, na mecze wyjazdowe często podróżowaliśmy… własnymi samochodami. W przypadku kilkudziesięciominutowych podróży tak było najwygodniej. Pamiętam, że gdy mieliśmy grać w mieście oddalonym o cztery godziny jazdy, to klub wynajął kilkunastoosobowego vana. I raz też lecieliśmy na drugi koniec wyspy.

Traktowałeś występy w tym kraju na zasadzie trampoliny? Aby wygrać jak najwięcej, aby nakręcić jak największe statystyki i zmienić otoczenie?

- W największym uproszczeniu: tak wygląda każdy sezon dla koszykarza. Chcesz osiągnąć jak najwięcej i grać jak najlepiej, aby robić progres i grać w coraz lepszych klubach. Dlatego więc: tak. Zwłaszcza, że ja pochodzę z małego koledżu. Ostatecznie jednak wygraliśmy ligę, ja byłem bardzo ważnym zawodnikiem i wszystko poszło bezproblemowo.

Czy prawdą jest, że w tamtym sezonie grałeś za niecałe 1000 dolarów miesięcznie?

- Niewiele więcej. Za 1800 dolarów. Ale klub zapewniał mi jedzenie, więc nie było tak źle (śmiech)! Dodatkowo, miałem także bonusy za zwycięstwa… W tamtym czasie to były dobre warunki. Wrócę do mojej sytuacji: tuż po NCAA, po małym koledżu, pierwszy rok w Europie. Nie narzekałem, tylko wziąłem co mi oferowano i postanowiłem wycisnąć maksimum.

WYWIAD Z DUSANEM BOCEVSKIM

Po mistrzostwie na Islandii przeniosłeś się więc do Francji, ale do ligi NM1 (trzeci poziom rozgrywkowy, odpowiednik polskiej 2. ligi – przyp. MF), do zespołu Sourges. Znowu nieco egzotycznie.

- Widziałem, co robię. Wybrałem świadomie niższą ligę, aby w kolejnych latach zrobić kolejny progres. To tak po krótce jeśli chodzi o aspekty sportowe. A kwestie pozaboiskowe? Cóż, szukaliśmy z żoną jednak cieplejszego miejsca. I tak trafiliśmy do Prowansji.

Intuicja cię nie zawiodła. We Francji zostałeś na cztery lata, choć po roku przeniosłeś się do Provence, które grało w ProB (odpowiednik 1. ligi – przyp. MF).

- Po pierwszym sezonie w Sourges zrobiło się o mnie głośno i pojawiło się zainteresowanie z drużyn ProB. Najczęściej kontaktował się ze mną trener ekipy Provence, z miasta, które było oddalone od Sourges o godzinę jazdy samochodem. Spotkaliśmy się latem po sezonie, mieliśmy bardzo udaną rozmowę i uznałem, że to jest dobry kierunek. Zostawałem we Francji, w świetnym miejscu i jednocześnie zmieniałem klub na lepszy i ligę na bardziej wymagającą. Trener mówił mi, że widziałby mnie bardziej jako rzucającego obrońcę, niż skrzydłowego, co też mi odpowiadało. Dodatkowo, w tamtym czasie oczekiwaliśmy naszego drugiego dziecka, a w Provence sporo było zawodników, także amerykańskich, z małymi dziećmi. Wszystko nam po prostu pasowało.

Najciekawsze jest jednak to, że jeszcze gdy grałem w Sourges, przyjechali do mnie rodzice i chcieliśmy pojechać do Marsylii. Akurat dostaliśmy dwa dni wolnego. Wsiedliśmy w samochód, ale mój ówczesny GPS nie działał zbyt dobrze i zaczęliśmy błądzić. Niby cały czas kierowaliśmy się do Marsylii, ale a to zjechaliśmy z autostrady, a to natrafialiśmy na jakąś boczną drogę. I nagle ukazało się miasteczko, bardzo ładne, z jednej strony morze, z drugiej jakieś jezioro, most, stara zabudowa… I pamiętam, że powiedziałem żonie: „Fajnie by było kiedyś mieszkać i grać w takim mieście”.

To było Provence, do którego trafiłeś po roku?

- Dokładnie. I to był świetny wybór. W pierwszym sezonie grałem jeszcze trochę jako skrzydłowy i trochę jako obrońca, ale już coraz częściej jako zawodnik obwodowy. Po roku radziłem sobie na tyle dobrze, że klub zaproponował mi dwuletni kontrakt. Bardzo mi na tym zależało, bo wtedy oczekiwaliśmy już narodzin trzeciego dziecka i nie chcieliśmy zmieniać otoczenia. Ostatecznie nasze trzecie dziecko urodziło się w tym samym mieście, w tym samym szpitalu. Wszystko było nam znane, także układało się świetnie. I na parkiecie, i poza nim.

Rozmawiamy o twoim progresie, o zmianach klubów na lepsze, ale gdzieś w tym wszystkim i to nawet nie w tle, ale na pierwszym planie mam wrażenie, przewija się rodzina. To właśnie jej komfortem kierujesz się przy wyborze klubu?

- To jest dla mnie najważniejsze. Nieważne gdzie gram, moje obowiązki są właściwie takie same. Trening, mecz, wyjazd. Tymczasem moja rodzina przez kilka godzin dziennie jest sama. Muszą mieć gdzie wyjść, muszą mieć gdzie się przespacerować, zjeść obiad, wypić kawę i tak dalej. Ogółem – muszą się po prostu czuć dobrze. Dlatego przed podpisaniem kontraktu sprawdzam sobie okolice. Szukamy parków, deptaków, bulwarów jeśli miasto jest nad rzeką lub morzem. To wszystko jest dla nas istotne, bo przecież spędzamy w danym miejscu osiem-dziesięć miesięcy.

Wyobrażasz sobie, że twoja rodzina nie jest z tobą w mieście, w którym grasz?

- Tak było w pierwszym roku we Francji, ale teraz… Chyba nie umiałbym już tak funkcjonować. Potrzebuję żony i dzieci wokół siebie, potrzebujemy się nawzajem. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że kiedyś może nadejść taki moment, w którym żona uzna, że chce zostać na dłużej w USA, że dzieci mają dość mieszkania zagranicą, ale… zobaczymy.

Właśnie – szkoła. Słyszałem, że ze względu na zmiany miejsc, zrezygnowaliście z posyłania dzieci do szkoły czy przedszkola i sami uczycie je jakimś indywidualnym tokiem. To prawda?

- Tak. To takie nauczanie domowe. Są specjalne programy czy też kursy. Kupujesz dostęp, logujesz się, ściągasz wszystkie materiały na komputer, następnie drukujesz i… gotowe. Masz wszystkie potrzebne ćwiczenia, teksty, pliki dźwiękowe i robisz wszystko tydzień po tygodniu zgodnie z harmonogramem. Monitorujesz też postęp dzieci, a wszystkie materiały są zróżnicowane w zależności od tego, jak szybko dziecko przyswaja wiedzę. My mamy ustalony harmonogram pracy. Żona zaczyna naukę z dziećmi od 9:30 i przez kilka godzin „bawią się” nauką.

A czego tata uczy swoje dzieci?

- W szkole lubiłem matematykę, ale moja żona jest zdecydowanie lepsza ode mnie w tym zakresie, więc to ona zajmuje się liczeniem. Ja z kolei chętniej zajmuję się czytaniem. Bardzo sobie cenię ten czas i kiedy tylko mogę, czasem przed treningiem, ale głównie już po, siadam z dziećmi do czytania. Tak jak powiedziałem wcześniej. Koszykówka jest ważna, ale w każdym aspekcie kieruję się dobrem mojej rodziny. To ona jest najważniejsza.