Oficjalna strona Klubu Koszykówki Włocławek

Zmień język:

Szymon Szewczyk: Jeszcze chcę odegrać jakąś rolę

Poniedziałek, 18 Grudnia 2017, 21:02, Michał Fałkowski

14 lat temu otarł się o grę w NBA, był mistrzem Słowenii oraz Polski, grał w Niemczech, Rosji, a przede wszystkim we Włoszech. Zapraszamy na długą rozmowę z Szymonem Szewczykiem.

Michał Fałkowski: Zacznijmy od NBA. W 2003 roku, po roku gry w Niemczech, zgłosiłeś do draftu NBA. I zostałeś wybrany z 35. numerem. To był sukces?

Szymon Szewczyk: Draft to co roku tylko 60 nazwisk. Nie każdy koszykarz może o sobie powiedzieć, że został wybrany przez któryś z klubów NBA. Mnie się udało. Z 35 numerem wybrali mnie Milwaukee Bucks, choć tak naprawdę chrapkę mieli także Los Angeles Clippers, którzy wybierali z 34. pickem. Ja się tego ruchu bałem, bo oni nie zaprosili mnie na żaden work-out czy trening, a ja sam nie miałem siły przebicia ani żadnego wsparcia, by ktoś mną pokierował.

To tak pół-żartem, pół-serio – byłeś na tyle mocnym nazwiskiem, aby wybierać sobie klub?

- Rzeczywiście, mogłem zdecydować się nie iść do Clippers, bo zdawałem sobie sprawę, że z 35. numerem będą wybierać Milwaukee Bucks, a następnie z 36. Chicago Bulls i wiedziałem, że któryś z tych klubów mnie na pewno weźmie.

Ostatecznie dano ci szansę zaprezentowania swoich umiejętności w Lidze Letniej, ale do ścisłej NBA nie trafiłeś…

- Wiadomo, jak to jest z Ligą Letnią. Każdy gra dla siebie i na siebie. Masz piłkę, pokaż co potrafisz, pokaż swoje najlepsze cechy. Nie ma chemii między zawodnikami, nie ma zespołowości. Liczy się twoja indywidualna postawa, a poza tym – jest hierarchia. Najwięcej grają i najczęściej piłkę w rękach mają ci, którzy poszli z wysokimi numerami w drafcie, bo to jest ta najważniejsza inwestycja klubu. Dalej liczą się ci starsi, którzy już od lat są w orbicie zainteresowań klubów, czasem grali już trochę w NBA, czasem w NBDL, a dopiero na końcu – młodzi z dalszych miejsc draftu. Więc ja nie dostawałem zbyt wielu szans. Pamiętam taką sytuację, że trener woła mnie do zmiany – to znaczy ja mam wejść na parkiet, a Dan Gadzurić ma zejść – a mój kolega z zespołu… odmawia.

Jak to odmawia?

- No, tak. I to w niecenzuralnych słowach. Mówi, że nie zejdzie i koniec i żebym spadał. Jesteś zdziwiony? No tak to bywa (śmiech).

Kto walczył wówczas o miejsce w NBA?

- Oj, wiele znanych nazwisk. Tak na szybko z pamięci: Ersan Ilyasova, Zaza Pachulia, wspomniany Gadzurić, T.J. Ford, Brandon Jannings, Marcus Haislip… I pamiętam, że mecz po meczu ktoś z tych doświadczonych się wykruszał, a to kontuzja, a to jakiś trade, co pozwoliło nam – tym drugoplanowym – grać coraz więcej. I w ostatnim spotkaniu, przeciwko Philadelphia 76ers, gdy już otrzymałem prawdziwą szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności, rzuciłem 32 punkty, miałem 18 zbiórek. Czy coś koło tego. I wiesz co się stało?

Co się stało?

- Bucks zaproponowali mi niegwarantowany kontrakt! I dziś mogę żałować jedynie tego, że wtedy nie wykorzystałem tej opcji. Znów, tak jak przy drafcie, brakowało mi kogoś, kto by mną pokierował. Ja się obawiałem, że pójdę do Bucks, będę siedział na ławce, potem mnie zwolnią, nie byłem pewien czy jako świeżak znajdę gdzieś robotę. Tak wówczas myślałem, dzisiaj wiem jak błędne to było myślenie. Tymczasem, gdy już uznałem, że trzeba szukać pracy w Europie, ofert nie brakowało. Miałem propozycję gry z Rosji, Hiszpanii, a także Alby Berlin, na którą ostatecznie się zdecydowałem. Dali świetne warunki finansowe, trzyletni kontrakt, z Berlina do rodzinnego Szczecina rzut beretem, czego chcieć więcej?

A kiedy uznałeś, że czas przestać myśleć o NBA?

- Te marzenia były bardzo długo, bo pewna część mnie zawsze się o NBA dopominała – przecież nie tylko w 2003 roku uczestniczyłem w Lidze Letniej. Ta szansa gdzieś tam faktycznie kiedyś była… I to, że człowiek jej nie wykorzystał to nie dlatego, że nie chciał, ale po prostu nie do końca umiał. Nie do końca wiedział co zrobić. Miałem oczywiście agenta, ale zarówno ci agenci, jak i same kluby koncentrowały się przede wszystkim na zawodnikach, którzy szli w pierwszej rundzie.

Obecność w drafcie na pewno pozwoliła ci za to zbudować całkiem niezłą zagraniczną karierę: Alba Berlin, Olimpija Lublana, Lokomotiv Rostów, Air Avellino, Umana Wenecja, Virtus Roma…

- I jeszcze Scafati Basket oraz Energie Brunszwik, ale niemiecki klub akurat był przed draftem (śmiech). To tak gwoli encyklopedycznej ścisłości. Jak dzisiaj patrzę na swoją karierę to muszę przyznać, że rzeczywiście miałem szczęście. Grałem w silnych ligach, w mocnych zespołach, walczyłem o najwyższe cele, miałem okazję zagrać w Eurolidze.

Ciekawi mnie właśnie ten wspomniany Brunszwik. Podpisałeś kontrakt w wieku 20 lat, po rocznym pobycie w Polpharmie Starogard Gdański w 1. lidze oraz wcześniejszych 54 meczach w ekstraklasie w barwach SKK Szczecin jeszcze jako junior. W jaki sposób wyjechałeś zagranicę?

- Statystycznie byłem drugim najlepszym Polakiem w lidze po Joe McNaullu i to zrobiło swoje (śmiech). Dzięki temu wyhaczył mnie zagraniczny agent i poprzez pośrednika, polskiego agenta, zaproponował udział w treningach w TAU Ceramica Vitoria (dzisiaj Caja Laboral Baskonia – przyp. M.F.). I teraz uwaga, przestroga dla młodych graczy. Chcąc wziąć udział w tym work-oucie w Vitorii, musiałem związać się lojalką z tym polskim pośrednikiem-menedżerem. A że ja chciałem bardzo tam pojechać, to nie było wyjścia. Musiałem złożyć autograf pod umową, którą wiązała mnie z nim na kolejne dwa lata, a w przypadku jej zerwania musiałbym zapłacić 10 tysięcy dolarów. Na dziś to tak, jakbym musiał wydać z 50 tysięcy. Czyli niby jest dobrze, jadę do Vitorii, ale nie do końca.

SZEWCU ZAPRASZA NA MECZ Z BM SLAM STALĄ

Wróćmy do Brunszwiku…

- No właśnie. Work-out w Vitorii był między trzecią a czwartą klasą liceum. Jakieś zainteresowanie się pojawiło, ale nic konkretnego. Wróciłem więc do Polski, skończyłem szkołę średnią i myślałem o wyjeździe zagranicę, ale… miałem przecież tę lojalkę, w myśl której wszystko musiałem konsultować z tym pośrednikiem, a on czerpałby korzyści z każdej mojej decyzji. Jeszcze przez rok. To wszystko zbiegło się w czasie z tym, że w ekstraklasie wprowadzono formułę open i ja, choć miałem oferty ze Śląska czy Anwilu, uznałem, że nie mogę siedzieć na ławce. Nie chcę podawać ręczników czy czegoś takiego. Nie w sytuacji, gdy przez rok jeszcze obowiązywała mnie umowa z tym agentem. Wiedziałem, że muszę grać dużo, grać dobrze, aby za rok móc podpisać umowę zagranicą już bez tego polskiego pośrednika. I tak się stało. Poszedłem do 1. ligi, grałem dobrze, po sezonie lojalka wygasła i mogłem związać się z Energie Brunszwik, które interesowało się mną już od jakiegoś czasu.

 W 2002 roku zaczął się więc twój niemiecki etap kariery – rok w Brunszwiku, potem dwa lata w Berlinie, ale… przecież z Albą miałeś trzyletni kontrakt. Dlaczego go nie wypełniłeś?

- Szczerze? Po sezonie w Brunszwiku powinienem tam zostać. Energie oferowało mi prolongowanie umowy, ale tylko na rok. Tymczasem Alba, to było właśnie po moim drafcie, miała wszystkie argumenty: bardzo dobrze warunki finansowe, klub z tradycją, wielka hala, Euroliga, blisko domu… Niemniej jednak, po roku w Berlinie chciałem odejść. To, że zostałem na dwa z tych trzech sezonów, które miałem w kontrakcie, to sukces. Z trenerem Emirem Mutapiciciem nigdy nie było mi po drodze. On miał swoją wizję, ale nie potrafił trzymać drużyny, a ja w dodatku grałem mało. No nie było chemii po prostu. Czasem tak jest i nie ma w tym niczyjej winy. Dodatkowo, jednym z asystentów był człowiek, który, dziś mogę to powiedzieć otwarcie, nienawidził Polaków. Ciągle coś mu nie pasowało, a ja też nie byłem łagodny i dochodziło między nami do spięć. Dlatego, gdy w 2005 roku pojawiła się Olimpija Lublana na tapecie, nie zastanawiałem się długo.

I to był chyba dobry ruch, bo nadal grałeś w Eurolidze i ostatecznie zostałeś mistrzem Słowenii.

- Na pierwszy rzut oka – tak, ale tło gry w Olimpiji już takie różowe nie było. Klub miał olbrzymie problemy finansowe i znalazła się agencja, która uznała, że weźmie te długi na swoje barki, ale w zamian w klubie pojawią się jej zawodnicy oraz trener. Dobrze wiemy na czym polega taki biznes i zawsze prowadzi to do zgrzytów. Ostatecznie w sezonie doszło do zmiany trenera, zmienił się także dyrektor klubu, kilku obcokrajowców wyjechało, przyjechali nowi. Zamieszanie. No i cóż, nowy trener, zresztą znany we Włocławku Zmago Sagadin, nie był moim fanem. Potrafił np. nie wpuścić mnie do gry w pierwszej połowie, by potem dać mi grać od pierwszych minut trzeciej kwarty. I gdy wpadałem w rytm, potrafił zdejmować mnie i opieprzać przy całym zespole. Tak było w spotkaniu z TAU Ceramiką Vitoria. Rzuciłem 14-15 punktów w trzy-cztery minuty, odrobiliśmy straty a ja na time-oucie dowiedziałem się, że nie jestem żadnym Magikiem Johnsonem, mam nie robić cyrku i… posadził mnie na ławce. Ale gdy była oferta odejścia do Sewilli, zablokował ją. Kiedy więc sezon się skończył, spakowałem manatki i…

…przeniosłeś się do Włoch, które z biegiem lat okazały się praktycznie twoją drugą ojczyzną.

- Tak. Grałem w Scafati, potem dwa lata w Rosji i następnie w Avellino, Wenecji i Rzymie. Co ciekawe, gdy wylądowałem w Scafati, to myślałem, że znalazłem się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Trener Aco Petrović, następny, który trenował przecież we Włocławku, ściągnął sobie ośmiu graczy ciemnoskórych. Ośmiu! Nie dało się grać w koszykówkę normalnie… A dodatkowo, prezesem klubu był niesamowity oryginał. Longobardi, król pomidorów. Potrafił przyjść na meeting czy odprawę i położyć na biurku… pistolet. Czy muszę dodawać, że Scafati leży obok Neapolu? Jak otrzymywałem pensje to na czekach widniały stemple np. warzywniaka (śmiech). Taki klimat.

Chyba nie dziwię się, że uciekłeś szybko do Lokomotivu Rostów.

- To też ciekawa historia. Bo szybko okazało się, że Aco Petrović nie ogarnia zespołu, w tym także graczy ciemnoskórych, których sam sprowadził i w grudniu pożegnał się z pracą. Zastąpił go Teoman Alibegović, wielki autorytet, który szybko uporządkował szatnię, wyrzucił kilku, którzy się nie nadawali. Zaczęliśmy wygrywać, otarliśmy się o play-off i po sezonie trener powiedział mi, że chce mnie nadal w zespole. No ale cóż… Rosjanie zaoferowali taki kontrakt, z którego nie mogłem po prostu nie skorzystać. Najwyższy w moim życiu. A po roku jeszcze ta umowa jeszcze wzrosła.

Jest jakiś klub, do którego najchętniej sięgasz pamięcią?

- Tak. Umana Wenecja w pierwszym moim sezonie. Rozgrywki 2011/2012, byliśmy beniaminkiem. Atmosfera jak w domu, świetna organizacja klubu, do tego piękne miasto. Zresztą, drugi sezon też nie był zły, ale kilku graczy chodziło swoimi ścieżkami. Tymczasem w pierwszych rozgrywkach wszystko się ułożyło. Świetna grupa ludzi: Timothy Bowers, Tamar Slay, Guido Rosselli, do tego kasa jak miała być 10. danego miesiąca na koncie, to była 9. W kolejnych miesiącach nawet nie sprawdzałem konta. Wiedziałem, że i tak wszystko jest ok. Ogółem miasto bardzo wspierało koszykówkę, lokalny biznes także się włączał.

SZEWCU NA TRENINGU W GLIWICACH

Byłeś częstym gościem na placu świętego Marka?

- O, nawet nie wiesz jak często! Nawet gdzieś mam w portfelu jeszcze karnet ze zdjęciem na wszystkie promy kursujące na wyspę (Szymon sięga do portfela – przyp. M.F.). O, patrz! Tutaj jest! A tutaj dokument potwierdzający moje zameldowanie w tym mieście. Co się dziwisz? Może się jeszcze kiedyś przydać…

Dlaczego w 2014 roku uznałeś, że czas wrócić do Polski?

- W sezonie 2013/2014 grałem w Virtusie Rzym i liczyłem, że może jeszcze zostanę w tym klubie. Miałem ofertę na stole, ale ówczesny trener zaczął przebudowywać zespół i po tym, jak konstruuje nową drużynę, widziałem, że nie będzie dla mnie ważnej roli. Tymczasem ja byłem już po meczach eliminacyjnych reprezentacji Polski pod wodzą Mike’a Taylora. I gdy zadzwonił do mnie Igor Milicić z propozycją gry w AZS-ie Koszalin, nie musiałem się zastanawiać długo. Igor był konkretny, do tego znałem Krzysztofa Szubargę, dyrektorem klubu był natomiast znany mi ze wspomnianej kadry Piotr Kwiatkowski. To wszystko się zazębiło i uznałem, że warto wrócić do PLK. I przez wiele miesięcy wydawało się, że naprawdę było warto zrobić ten krok i podpisać umowę w AZS-ie. Szkoda tylko tego, jak to wszystko się skończyło. Jedna decyzja klubu zniszczyła kilkumiesięczną pracę zespołu, ale przecież w Koszalinie zawsze zwalniano trenerów w rozgrywkach.

Podpisując kontrakt w Koszalinie, zdawałeś sobie sprawę z tego, że wracasz do Polski na dobre?

- Rozmawiałem kiedyś z moją żoną o tym, że gdyby trafiła się jeszcze jakaś fajna propozycja z dobrego klubu zagranicą, to dlaczego nie, ale generalnie podświadomie gdzieś tam czułem, że wróciłem do PLK na dobre. I nie żałuję. Polskość zawsze była w naszym domu, moje dzieci wiedzą, że tata grał w reprezentacji kraju, był nawet kapitanem, ale to jednak nie to samo, co wychowywanie ich w ojczyźnie i przy bliskim udziale całej rodziny. Nie miałem więc żadnych problemów z tym, że grałem w Koszalinie, a następnie w Zielonej Górze, Ostrowie Wielkopolskim i teraz Włocławku.

Jaki wpływ, że podpisałeś kontrakt ze Stelmetem BC 2015 roku miał fakt, że ówczesny trener Saso Filipovski był asystentem w Olimpiji dekadę temu, gdy w niej grałeś?

- Nie tylko w Olimpiji, ale też w Lomotivie Rostów. I przed sezonem 2015/2016 spotkaliśmy się w Żyrardowie na klinice trenerskiej. I jakoś tak od słowa do słowa doszliśmy do wniosku – bo ja byłem po operacji barku – że wrócimy do tematu kontraktu za jakiś czas. I ja myślałem, że „za jakiś czas” to za miesiąc, dwa, a tymczasem w momencie, w którym wyjeżdżałem z Żyrardowa po trzech dniach, otrzymałem telefon. Patrzę? Walter Jeklin. Porozmawialiśmy więc wtedy o konkretach i tak sobie pomyślałem: jestem po kontuzji, w Stelmecie pracował wówczas jeszcze Cole Hairston, to jednak mistrz Polski, do tego współpraca z Saso… Co tu się zastanawiać? Potem oni się trochę przestraszyli, że złamię dane słowo, bo wysłali kontrakt, a podpisu jak nie było tak nie ma. No tak, ale ja byłem akurat na wakacjach na Kubie, a Internet działał bardzo kiepsko. Gdy zadzwonił do mnie Łukasz Koszarek, odparłem krótko „Powiedział „a”, to powiem „b”, ale po prostu muszę wrócić z wakacji!”. I tak się stało.

Ze Stelmetem BC wywalczyłeś złoto, ale grałeś średnio 11 minut. W następnym sezonie – w BM Slam Stali Ostrów Wielkopolski – był z kolei brąz i 22 minuty gry. Który z tych sezonów wspominasz lepiej?

- W Stelmecie BC grałem mniej, ale zdarzało się, że występowałem więcej w Eurolidze, niż w PLK. Tłumaczyłem sobie wówczas, że jestem do wyższych celów (śmiech). Ale nie mogę żałować niczego. Ani Zielonej Góry, ani Ostrowa Wielkopolskiego. Ogółem w Zielonej Górze problemów nie brakowało, ale wszystko przykryły sukcesy: najpierw Superpuchar, potem złoto, następnie dobra gra w EuroCup. Gdy było jasne, że Saso jednak odchodzi, uznałem, że mam dość pewnych okoliczności i czas zmienić otoczenie. Co nie zmienia faktu, że w Zielonej Górze spiąłem klamrą swoją karierę, bo w swojej karierze byłem już mistrzem juniorów oraz juniorów starszych. Kiedy pytasz jednak o wartość sukcesu, to jednak milej wspominam brąz.

Dlaczego?

- Początek sezonu mieliśmy bardzo kiepski. Cenię Zorana Sretenovicia, ale popełnił kilka błędów, także personalnych. Zmiana szkoleniowca, dojście nowych graczy, a przede wszystkim Marca Cartera i Shawna Kinga, sprawiło jednak, że rozgrywki zakończyliśmy na trzecim miejscu. Z piekła do nieba, z dna na salony. Dla mnie smakowanie tamtego sukcesu było tym bardziej wyjątkowe, że brąz celebrowałem na parkiecie razem z moją rodziną, a moje dzieciaki stały ze mną do zdjęcia za pamiątkowym banerem.

Obecnie jesteś zawodnikiem Anwilu Włocławek. Ile razy w swojej karierze byłeś naprawdę blisko Włocławka, bo wersji jest co najmniej kilka…

- Sam nie wiem, na pewno wielokrotnie. Często rozmawialiśmy jeszcze z poprzednim prezesem w sprawie ewentualnej gry dla Anwilu. Nigdy jakoś jednak się nie złożyło, już od czasów juniorskich. Odmawiałem kilkukrotnie z różnych przyczyn. A to osoba trenera mi nie odpowiadała, a to wolałem zostać we Włoszech, a to zbyt słabe warunki. Raz byłem naprawdę bardzo, bardzo blisko, gdy grałem we Włoszech. Odmówiłem, bo zacząłem odgrywać większą w rolę w ówczesnym klubie i dzisiaj wiem, że zrobiłem dobrze. Aż w końcu minionego lata udało się znaleźć złoty środek.

Osoba trenera Igora Milicicia przekonała? Współpracowaliście razem w AZS-ie Koszalin.

- Tak i choć wtedy sezon nie zakończył się tak, jak wszyscy liczyliśmy, bo ktoś nam przeszkodził, to jednak mam wrażenie, że nasza współpraca była owocna. Igor Milicić wie na co mnie stać, ja też już go znam na tyle, by wiedzieć jak zareaguje po zwycięstwie czy porażce. Mamy dobrą relację, powiedziałbym, taką męską. Nie obawiam się zabrać głosu, gdy chcę coś powiedzieć, ale wiem, że to on jest szefem i do niego należy ostatnie słowo. I tak też było latem. Ja chciałem znaleźć się we Włocławku, Igor widział mnie w składzie i ostatecznie to on podjął decyzję. I bardzo bym chciał pokazać wszystkim, którzy przed trzema laty głosili różne teorie, że duet Milicić – Szewczyk może osiągnąć razem sukces.

Czy, nie wypominając ci wieku, masz w sobie jeszcze ambicje i jesteś głodny zwycięstw?

- Tak! I czasem przed meczem sam do siebie mówie: „Szewcu, ile ty masz lat, żeby stresować się meczem?” Oczywiście, to taki pozytywny stres, adrenalinka. A mnie to się właśnie udziela! Oczywiście, znam swój wiek, znam swój organizm, nie zawsze mogę wszystko zrobić na 100 procent, ale staram się pielęgnować w sobie to poczucie, że choć moja kariera zmierza ku końcowi, to jednak nadal mam coś do zrobienia. I choć rano czasem kręgosłup strzyka, a kolana są sztywne, nie zawsze chce mi się rozciągnąć przed treningiem, to jednak mam swój cel, mam swoje ambicje i jeszcze chcę odegrać jakąś rolę. W koszykówce w ogóle i tutaj we Włocławku.

Dwa lata temu – złoty medal ze Stelmetem BC Zielona Góra. Rok temu – brąz z BM Slam Stalą Ostrów Wielkopolski. W tym  sezonie…

- …nie pompujemy balonika! Robimy co do nas należy, pracujemy na treningach, chcemy wygrać każdy kolejny mecz i… tyle. A co przyniesie sezon, zobaczymy za kilka miesięcy.