Oficjalna strona Klubu Koszykówki Włocławek

Zmień język:

Jarosław Zyskowski: Droga ojca nie jest drogą syna

Wtorek, 03 Października 2017, 17:59, Michał Fałkowski

- Droga ojca nie jest drogą syna - mówi Jarosław Zyskowski, skrzydłowy Anwilu Włocławek, w wywiadzie dla oficjalnej strony klubu.

Michał Fałkowski: Zaczniemy rozmowę od bardzo ciekawej kwestii…

Jarosław Zyskowski: …od Jarosława Zyskowskiego seniora (śmiech)?

Nie, kwestię taty zostawimy na później. Teraz chodzi mi o twoją… technikę rzutu.

- Nie liczy się technika, liczy się skuteczność (śmiech). Co prawda w zeszłym sezonie ze skutecznością nie było tak dobrze, jakbym chciał, ale już dwa lata wcześniej trafiałem na poziomie ponad 40 procent (dokładnie 42 – przyp. M.F.), a to jak na strzelca przecież bardzo dobry wynik. Generalnie techniki już nie zmienię, ale na pewno mogę poprawić skuteczność, więc teraz pozostaje pracować nad powtarzalnością.

Nie ma co ukrywać: tak się młodych adeptów koszykówki nie uczy. Ciebie nikt nie chciał „wyprostować”?

- Ależ oczywiście, że tak. Tylko, że nie czułem tego. Mówili mi: trzymaj piłkę nad głową, ale ja nie czułem się pewnie i zawsze wracałem do tego, co jest dla mnie naturalne, czyli wypuszczania piłki sprzed klatki piersiowej. Tak jak mówię: teraz już tego nie zmienię, ale na pewno pracuję nad powtarzalnością. Co ciekawe, ze względu na tę moją specyfikę, czuję się pewniej rzucając z dystansu, nawet dalszych odległości. Wolę rzucić z siódmego metra, albo nawet dalej, niż z półdystansu. Nad tym, na czym się teraz skupiam to jest także parabola lotu. Bo oprócz tego, że zawsze rzucałem inaczej, niż wszyscy, to jeszcze rzucałem bardzo płasko. Ale to chcę kontrolować i nad tym pracuję, aby piłka leciała lobem.

Z kolei to, co pomaga to mechanika rzutu: rzucasz bardzo szybko.

- Ciężko jest mnie zablokować, to prawda.

A czy twoja technika rzutu była kiedyś elementem tzw. „szydery” w szatni?

- Powiedzmy, że trochę było śmiechu na ten temat, gdy dołączyłem do Rosy Radom i razem ze mną był w zespole Damian Jeszke (śmiech). Pewnie wszyscy domyślają się dlaczego.

Drugim elementem charakterystycznym dla twojej gry jest wjazd pod kosz, w którym utrzymujesz balans dzięki temu, że mocno idziesz w kontakt z torsem czy ramionami rywala. Przeciwnicy tego bardzo nie lubią, ale sędziowie gwiżdżą…

- Gdy byłem mały, nieustannie grałem z tatą jeden na jednego. Oczywiście, tata nigdy nie grał na 100 procent, bo ja miałem, nie wiem, powiedzmy 13 lat. Ale jednak grając ze mną, non stop używał swojej siły fizycznej i grał na kontakcie. Chciał, abym do tego przywyknął i nauczył się wykorzystywać swoje ramiona, tułów, biodra. I chyba tak rzeczywiście się stało. Wbiegając na kosz zawsze patrzę, czy rywal zostawił rękę, albo nie przyjął pozycji obronnej i staram się to wykorzystywać lekko go trącając.

Czy takie treningi jeden na jednego z tatą, byłym koszykarzem, sprawiały, że wiedziałeś, że chcesz pójść w jego ślady? Wiedziałeś, że jesteś trochę skazany na grę w koszykówkę?

- Od małego rzeczywiście miałem kontakt z koszykówką i na pewno byłem trochę ukierunkowywany przez tatę. Ale nie zmuszany. Po prostu zdarzało się, że tata zabierał mnie na swoje treningi, bo chciał, żebym się zdrowo rozwijał. Stąd trenowałem różne sporty, poza koszykówką także lekkoatletykę czy judo. I w którymś momencie po prostu uznałem, że najbardziej podoba mi się koszykówka. Pewnie też dlatego, że mogłem oglądać w akcji swojego tatę.

Który to był moment, gdy zdecydowałeś się, że koszykówka będzie twoim sposobem na zarabianie pieniędzy?

 - Gdy kończyłem liceum, 2012 rok. Zastanawialiśmy się w rodzinie czy nie byłoby złym pomysłem gdybym nie wyjechał studiować zagranicę. Miałem konkretną ofertę z uczelni w Toronto, gdzie mógłbym się uczyć i grać w koszykówkę. Niestety, Toronto to Kanada, a więc nie NCAA tylko inna liga uniwersytecka. Niemniej, pewnie bym się zdecydował, gdyby nie to, że dokładnie wtedy dostałem ofertę trzyletniego, profesjonalnego kontraktu ze Śląska Wrocław. Czyli: mogłem grać w koszykówkę zawodowo, już zarabiać pieniądze, a do tego mieszkać w domu. To był taki moment, w którym wiedziałem, że od tej drogi już nie ma odwrotu. I choć żałuję czasem, że nie spróbowałem swoich sił np. w NCAA, to jednak wybór kariery zawodowej od razu po liceum był słuszny.

Czym przekonali cię wrocławianie? Czy w ogóle trzeba było cię mocno przekonywać?

- Nie trzeba było. Zdecydowałem się szybko, bo trener Miodrag Rajković obiecywał mi 5-10 minut w każdym meczu. Niestety tak szybko jak się zdecydowałem, tak szybko okazało się, że to tylko obietnice i częściej bywałem poza dwunastką meczową, niż choćby siedziałem na ławce. Dlatego w połowie sezonu uznałem, że to nie ma sensu, że ja muszę i chcę grać, dlatego zerwałem kontrakt i podpisałem umowę na kilka miesięcy z ŁKS-em Łódź. Oni wówczas pozbyli się już wszystkich obcokrajowców i dogrywali sezon. Dla mnie idealna okazja, aby grać dłużej i nabierać pewności siebie.

To rozstanie ze Śląskiem bolało? Mam na myśli cały kontekst: ty, wrocławianin, jako młody chłopak chodziłeś „na Śląska”, kibicowałeś im, do tego twój tata reprezentował barwy klubu z Wrocławia…

- Powiem tak: mnie te największe, najbardziej tłuste lata Śląska ominęły. Tata był kluczowym graczem Śląska jeszcze przed moim urodzeniem i tuż po moim pojawieniu się. Potem na 3-4 lata wyjechał jednak do Francji – my razem z nim – a jak wrócił, pod koniec lat 90-tych, to nie był już liderem drużyny. I ja dzisiaj bardziej pamiętam raczej schyłek jego kariery, grę w Polonii Warszawa i ten moment, kiedy został trenerem tego klubu. Oczywiście, jestem wrocławianinem, zawsze kibicowałem Śląskowi, ale rywalizację, np. włocławsko-wrocławską, znam raczej tylko z opowieści albo kaset VHS. Dla mnie Śląsk to bardziej Lynn Greer, niż Rajmonds Miglinieks.

Gdy podpisywałeś kontrakt z Anwilem, kibice podzielili się: część wypominała klubowi, że pewnych rzeczy nie powinno się robić, bo Zyskowski to nazwisko utożsamiane jednoznacznie z Wrocławiem, a część mówiła, że każdy ma swoją historię i droga syna nie musi być, nie jest drogą ojca.

- Tata grał w Śląsku Wrocław, ale nigdy nie był typem człowieka, który nie szanowałby swojego rywala i miałby kogoś – lub jakiś klub – skreślać tylko dlatego, że ubiera inny strój. I muszę powiedzieć, że gdy pojawiła się oferta z Anwilu Włocławek, tata był bardzo szczęśliwy, bo propozycja z Włocławka to zawsze jest awans, zawsze docenienie koszykarza. Ja w poprzednich latach, powiedzmy, cyrklowałem gdzieś wokół Włocławka, pojawiały się zapytania, wstępne oferty, ale nigdy nie przeszliśmy do konkretów. W tym sezonie do tego doszło i obaj uznaliśmy, że nie można tej szansy nie wykorzystać.

Tata pojawił się już w Hali Mistrzów?

- Tak, był na Kasztelan Basketball Cup (śmiech). I na pewno pojawi się na naszych meczach jeszcze nie raz, nie dwa.

I nie przeszkadza mu to, że po wywalczeniu Superpucharu Polski zamieściłeś wpis na Twitterze „Bo nasz Anwil…”

- Tak jak powiedziałeś: droga ojca, nie jest drogą syna (śmiech). Oczywiście, że mu to nie przeszkadzało. Kibicuje mi bardzo, trzyma za mnie kciuki, więc automatycznie cieszył się, gdy Anwil wygrał Superpuchar.

Zmieniając wątek – kilka lat temu byłeś mocno skoncentrowany na wyjeździe z Polski. Nie wyszło…

- Tak. Kilka lat temu, po grze w Kutnie, pojechałem na Summer League do Rzymu. Zapłaciłem za ten pobyt, było pięć drużyn, oglądało nas sporo agentów, a trenerami byli szkoleniowcy z Serie B. Rzucałem po 15-17 punktów, pokazałem się na skutecznie i pojawiły się opcje oraz pierwsze pytania. Efektem – związałem się z włoską agencją. Ale to był błąd.

Dlaczego?

- Chciałem, żeby znaleźli mi zespół i powiedziałem, że zwiąże się z nimi tylko wtedy, gdy będzie na stole kontrakt z jakąś drużyną. Odpowiedzieli, że tak nie działają i szukają klubów tylko tym graczom, którzy już są pod kontraktem. Zaryzykowałem, podpisaliśmy umowę. Liczyłem, że szybko coś mi znajdą, nawet we włoskiej drugiej lidze, ale to była końcówka sierpnia i składy większości drużyn były kompletne. Mówili mi jednak, żebym się nie martwił, bo za chwilę będą sparingi, rotacje w klubach… Nagle jednak sezon się zaczął, a ja – bez klubu. Mija kolejka pierwsza, druga, trzecia, a ja nadal trenuję indywidualnie we Wrocławiu. Potem kolejne tygodnie, mija miesiąc, a tu ciągle cisza. I gdy odezwała się Rosa Radom, uznałem, że nie będę dłużej czekał. Z Rosą podpisałem umowę bez nich. Włosi zareagowali emocjonalnie, ale ostatecznie udało nam się porozumieć.

Jesteś niskim skrzydłowym, ale w swojej karierze – pomimo 203 cm wzrostu – grywałeś nawet jako rzucający obrońca.

- Tak i przez długie lata bardzo dobrze czułem się na tej pozycji. Niestety, u nas w Polsce jest tak, że jak jesteś niski to z automatu grasz na obwodzie, a jak wysoki to idziesz pod kosz. I gdy po ŁKS-ie podpisałem umowę z Kotwicą Kołobrzeg to wówczas grywałem nawet jako czwórka, choć nie miałem pojęcie o tej pozycji. Mówiono mi: nie kozłuj zbyt dużo, graj tyłem do kosza… Dla mnie to było wszystko dziwne, ale co miałem zrobić? Grasz tak, jak trener mówi, nawet jeśli – ale to już w innym klubie – „przestałem” w rogu cały sezon, bo taktyka kompletnie nie uwzględniała niskich skrzydłowych. Ale o tym nie chciałbym mówić (śmiech).

A o kontuzji porozmawiamy? W 2013 roku zerwałeś więzadła krzyżowe i nie grałeś przez cały sezon…

- Tak. Ja zawsze chciałem budować swoją karierę stopniowo, więc po ŁKS-ie i Kotwicy chciałem zrobić kolejny kroczek do przodu, a takim było podpisanie umowy z Asseco Gdynia. David Dedek, A.J. Walton, Fiedja Dmitriew, Przemysław Frasunkiewicz, Piotr Szczotka, kilku młodych graczy – to była ekipa, w której chciałem się czegoś nauczyć, zdobywać doświadczenie…

I nagle – kontuzja…

- Los była złośliwy. Doznałem jej w hali, w której grałem całe poprzednie rozgrywki, czyli w Kołobrzegu. To był sparing, trzecia minuta meczu, a ja stałem w pomocy. Poszło podanie, chciałem zatrzymać przeciwnika, więc ruszyłem sprintem, ale on mnie minął, ja wyhamowałem, chciałem odbić się szybko z tej nogi, na której był ciężar ciała i od razu ruszyć za rywalem, ale… usłyszałem trzask, a po chwili nie mogłem już wstać z parkietu. Rezonans nazajutrz był jednoznaczny: sezon z głowy.

Po kontuzji jednak znowu budowałeś swoją karierę stopniowo: Polfarmex Kutno, Rosa Radom, teraz Anwil Włocławek.

- Tak można to nazwać. Staram się iść cały czas w górę.

Jesteś trzecim Polakiem na pozycji niskiego skrzydłowego w Anwilu „za kadencji” trenera Igora Milicicia. Najpierw był Bartosz Diduszko, a rok temu Kacper Młynarski. I w związku z tym moje pytanie – w którą stronę pójdziesz? Bartek przebił się do ścisłej rotacji, grał skutecznie, a walecznością zaskarbił sobie serca fanów. Kacper z kolei otrzymywał mniej szans, a gdy je otrzymywał, nie zawsze wykorzystywał.

- Oczywiście liczę, że pójdę tą pierwszą drogą, ale nie patrzę ani na to, jak grał tutaj Bartek, czy potem Kacper. Jestem Jarosław Zyskowski junior i mam swoją ścieżkę. Różną od Bartka Diduszki, różną od Kacpra Młynarskiego czy – wspominając wcześniejszy temat rozmowy – Jarosława Zyskowskiego seniora. Gdy otrzymałem ofertę od trenera Milicicia, to nie patrzyłem na to, że Bartek dał sobie radę, a Kacper mniej. Co ciekawe: pamiętam Bartka, gdy trenował w drugiej lidze we Wrocławiu i on już wtedy mówił: zobaczysz, jeszcze wrócę do PLK i namieszam. I rzeczywiście namieszał, ale to jest jego droga. Mnie ona nigdy nie dotyczyła.

W sezonie przygotowawczym mocno wszedłeś w zespół Anwilu…

- Tak. Od pierwszego dnia, od którego tutaj jestem, staram się najmocniej ze wszystkich sił udowodnić, że mogę być ważną częścią zespołu, który wygrywa. Ciężko pracowaliśmy, już na początku udało nam się wygrać trofeum, w niedzielę pokonaliśmy AZS Koszalin i choć akurat w tym drugim spotkaniu grałem mniej skutecznie, to nie ma znaczenia. Czuję, że dobrze zrobiłem przychodząc do Włocławka i chcę pokazać, że mogę grać tutaj z powodzeniem, a Anwil tylko na tym zyska.