Oficjalna strona Klubu Koszykówki Włocławek

Zmień język:

Toney McCray: System trenera Milicicia to nie są żarty

Czwartek, 22 Września 2016, 10:18, Michał Fałkowski

- Dla mnie gra w Anwilu to wyzwanie. Najprawdopodobniej największe w mojej karierze, ale wiesz co? Ja już nie chcę grać w ligach typu meksykańska, cypryjska czy luksemburska mówi Toney McCray w obszernym wywiadzie, w którym szczerze opowiada o swojej przygodzie z koszykówką i o tym, że obecny etap jego kariery to być może kluczowy moment, który zadecyduje o jego dalszym życiu.

- Dla mnie gra w Anwilu to wyzwanie. Najprawdopodobniej największe w mojej karierze, ale wiesz co… Ja już nie chcę grać w ligach typu meksykańska, cypryjska czy luksemburska – mówi Toney McCray w obszernym wywiadzie, w którym szczerze opowiada o swojej przygodzie z koszykówką i o tym, że obecny etap jego kariery to być może kluczowy moment, który zadecyduje o jego dalszym życiu.

Michał Fałkowski: Czy twoje imię czasem nie jest pisane z błędem?

Toney McCray: Z błędem?

Popularnym amerykańskim imieniem jest „Tony” bez tego „e” w środku, tak jak w twoim przypadku. To jakiś błąd lekarza, który wypełniał dokumenty?

- Haha, nie! Nic takiego – na szczęście – nie miało miejsca. Po prostu mój tata ma na imię Tony, pisane w tej upowszechnionej wersji, więc żeby mnie odróżnić, moi rodzice dodali do mojego imienia „e”. Ale oba imiona wymawia się tak samo.

To skrót od „Anthony”?

- Nie. Jestem po prostu Toney.

Twoje nazwisko natomiast sugeruje szkockie pochodzenie.

- Tak, pamiętam jak o tym wspomniałeś, gdy przyjechałem do Włocławka.

Miałeś sprawdzić czy posiadasz jakichś szkockich przodków.

- Tak i… nie mam żadnych. A przynajmniej nic o nich nie wiem.

Oryginalne imię, szkocko brzmiące nazwisko, ale jesteś rodowitym Teksańczykiem, choć swoje pierwsze kroki w koszykarskiej karierze stawiałeś w Nebrasce.

- Zakręcone to, co? Tak rzeczywiście było. Choć muszę się przyznać, że mały włos a moja koszykarska przygoda skończyłaby się na dobre, zanim rozpoczęła. Po pierwszym roku studiów, decyzją trenerów, wszyscy pierwszoroczniacy zostali odsunięci od składu. Kadra zespołu była bardzo szeroka, więc główny coach uznał, że będzie korzystał tylko z trzecio- i czwartoklasistów.

To było jak cios?

- Wbrew pozorom – nie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę grał zawodowo w koszykówkę. Wiedziałem natomiast, że chcę skończyć studia i dalej się uczyć, nawet jeśli miałbym być poza zespołem. W koszykówkę grałem od małego, z przyjaciółmi na podwórku, ale tak naprawdę to nie było jakieś regularne szkolenie. Myśl o tym, że mogę grać profesjonalnie zaczęła we mnie się rozwijać, gdy miałem 17-18 lat, ale to także nie było nic pewnego. Dlatego jednocześnie stawiałem na naukę.

A kiedy nastąpił przełom?

- Gdy kończyłem szkołę, miałem już syna. Jednocześnie zauważyłem, na ostatnim roku gry na studiach, że w mojej grze nastąpił progres. To wszystko zbiegło się z ofertą z klubu z Meksyku, który zaproponował mi pieniądze za granie.

Po prostu wykorzystałeś nadarzającą się szansę?

- Tak. Liga meksykańska nie jest specjalnie wymagająca. Gra jest dość chaotyczna, nie ma ułożonej koszykówki, ale występuje w niej dużo koszykarzy, zwłaszcza amerykańskich, o wysokich umiejętnościach indywidualnych. Może nie było więc to poważne granie, ale z drugiej strony – tak długo jak dostajesz pieniądze za swoje występy, tak długo możesz nazywać się profesjonalistą.

A jak patrzysz na występy w Meksyku z dzisiejszej perspektywy?

- Trener Igor Milicić codziennie pokazuje mi jak daleko byliśmy wtedy od profesjonalnej koszykówki (śmiech).

Po Meksyku grałeś w nieznanym zespole na Litwie, następnie w Luksemburgu, potem znów w Meksyku i Argentynie.

- Przez lata bawiłem się koszykówką, muszę to przyznać. Dopiero w pewnym momencie kariery spotkałem na swojej drodze J.J. Montgomery’ego (były koszykarz m.in. Rosy Radom, AZSu Koszalin czy Kotwicy Kołobrzeg – przyp. M.F.), który powiedział mi, że naprawdę powinien zacząć traktować ten sport dużo bardziej poważnie. Co ciekawe, wtedy nawet nie wiedziałem, że on grał w Polsce. Powiedział mi to dopiero na spotkaniu, chyba rok temu, i uznał, że to może być dla mnie dobra liga. Ja byłem wówczas po kolejnej przygodzie w Meksyku, która była jak granie w lidze letniej, niż poważnych rozgrywkach. Uznałem, że nadszedł czas, abym zacząć grać naprawdę.

I poprzez Cypr, trafiłeś do Polski, do Anwilu Włocławek.

- Cypr wydawał mi się dużo lepszą ligą, niż te, w których grałem wcześniej. Ale już teraz – po miesiącu spędzonym we Włocławku – widzę to zupełnie inaczej. Treningi dwa razy dziennie na wysokiej intensywności, wszystko zaplanowane i poukładane, każdy detal ma znaczenie i każdy detal prowadzi do kolejnego punktu. Do tego profesjonalna analiza naszych błędów własnych, a przecież w trakcie sezonu dojdzie analiza rywali. Dużo wiedzy do przyswojenia, dużo pracy. Tak teraz widzę pełen profesjonalizm.

Wiesz, że kibice najbardziej obawiali się twojego braku doświadczenia w grze w silnych ligach.

- Zdaję sobie z tego sprawę, ale między innymi dlatego wybrałem Anwil, aby udowodnić, że mogę wykorzystać szansę, która latem się przede mną otworzyła.

W momencie, gdy zadzwonił do ciebie trener Milicić.

- Tak. Pamiętam, że telefon zadzwonił wtedy, gdy miałem na rękach swojego synka i byliśmy akurat na placu zabaw. To był dość dziwne. Wokół rodzice gadający o swoich dzieciach, a ja odbywałem pierwszą rozmowę z trenerem, którego zainteresowała moja gra (śmiech). Zanim się zorientowałem, rozmawialiśmy o szczegółach, systemie, pomyśle na zespół. To wszystko wyglądało na tyle poważnie, że inne oferty – a miałem ich kilka – przestały mieć znaczenie.

Jesteś już tutaj miesiąc, ale system gry, zwłaszcza w obronie, to dla ciebie ciągły proces uczenia się. Gdzie postawić stopę, w jaki sposób ułożyć swoje ciało względem obrońcy, czy być od przeciwnika metr czy może półtora… Ciągła analiza.

- System trenera Milicicia to nie są żarty. Tak naprawdę jesteśmy bardzo daleko od żartów. Pamiętam, że mój trener w NCAA był szczególarzem, ale jak teraz na to patrzę, to tamto było tylko zabawą.

Wytłumacz kibicom w kilku zdaniach, na jakimś przykładzie, co ów „system” oznacza dla nowicjusza.

- Każdy krok, każdy ruch ma znaczenie i nic nie dzieje się z przypadku. Na ostatecznym etapie ma to wyglądać tak, że wszystkie elementy i ruchy ciała dzieją się automatycznie. Zanim jednak to nastąpi, jest ciągła kontrola tego gdzie jesteś, gdzie jest twój rywal, w jakiej odległości są twoi koledzy, gdzie jest piłka… Ktoś mógłby powiedzieć: trenerze, pół kroku w lewo czy w prawo, co to za różnica? Ba, są nawet trenerzy, dla których takie rzeczy nie mają żadnego znaczenia. Tymczasem trener Milicić wymaga realizacji konkretnej wizji.

Taka ciągła analiza i kontrola bacznych oczu sztabu trenerskiego nie stresuje cię?

- Wiesz kiedy się stresowałem tak naprawdę? Jak musiałem zmienić pieluchę mojemu synkowi po raz pierwszy (śmiech)! Wiem, że na treningach i sparingach popełniam masę błędów, ale pracuję, cały czas pracuję, aby je zminimalizować. Mam na myśli także pracę na siłowni, aby być ciągle w dobrej formie, czy pracę nad swoim ciałem przed i po treningu. I w tym miejscu dziękuję za pomoc i wsparcie trenerowi Hubertowi Śledzińskiemu.

Trochę wracasz do roli „świeżaka”.

- Trochę, ale nie do końca. Wiem, że ludzie mówią: grałeś tylko na Cyprze, w Meksyku, nie poradzisz sobie w Polsce. Ale ja znam swoje umiejętności, wiem na co mnie stać. Miałem okazję grać przeciwko najlepszym z najlepszych, czy to uczelni, czy w ligach letnich. Rywalizowałem z Blake’iem Griffinem, Jamesem Hardenem i widziałem różnicę, ale też widziałem swój potencjał. Teraz czuję, że jestem w dobrej formie fizycznej, staram się maksymalnie skoncentrować na treningach i uczyć szybko nowych rzeczy, żeby udowodnić wszystkim, że mogę grać na wysokim poziomie.

Uczysz się nowych rzeczy: na przykład rozgrywania.

- Tak. Nigdy nie grałem stricte jako rozgrywający. Oczywiście, po zamianie krycia wielokrotnie broniłem niższych graczy od siebie, także rozgrywających, ale nigdy nie byłem przypisany do tej pozycji.

Sytuacja na pewno zmieni się, gdy w zespole pojawi się inny rozgrywający, Robert Skibniewski (wywiad przeprowadzono w ubiegłym tygodniu – przyp. M.F.), co nie zmienia faktu, że incydentalnie trener może chcieć wykorzystać cię także na tej pozycji.

- Trener powtarza mi, że ma do mnie cierpliwość i wie, że w ciągu miesiąca nie nauczę się wszystkiego, co mi tłumaczy. Dla mnie gra w Anwilu to wyzwanie. Najprawdopodobniej największe w mojej karierze, ale wiesz co… Ja już nie chcę grać w ligach typu meksykańska, cypryjska czy luksemburska. Po tym co zobaczyłem we Włocławku, nie chcę już wracać do koszykówki, w którą grałem wcześniej. I mówię to bardzo serio. Jeśli kiedyś wrócę na Cypr, to tylko na wakacje (śmiech).

Aż tak?

- Cypr czy Meksyk to świetne miejsca do życia. Na Cyprze budziłem się rano, otwierałem okno i patrzyłem na Morze Śródziemne, a nawet jak w Europie była zima, to ja przechadzałem się po piasku w krótkich spodenkach i oglądałem piękne kobiety na plaży. Koszykówka… Teraz jednak widzę, że nie grałem w koszykówkę tak, jak można w nią grać. Dlatego jeśli mam kiedyś wrócić do tych miejsc, w których byłem to tylko między sezonami, aby odpocząć.

Pochodzisz z Teksasu, teraz spędzisz kilka miesięcy w mieście kilkadziesiąt razy mniejszym.

- Nie obejrzałem jeszcze całego miasta, ale zorientowałem się, że miasto jest bardzo małe. Co nie zmienia faktu, że pierwszego dnia zdążyłem się już zgubić.

Zgubić?

- No tak. Pierwszego dnia Hubert zabrał mnie do mojego mieszkania i pokazał jak należy dojechać do hali. Problem zaczął się, gdy musiałem przejechać tą samą drogą, ale w drugą stronę (śmiech). Trochę pojeździłem więc samochodem po tym placu z pomnikiem w środku, pokręciłem się tak z trzy lub cztery razy, ale wiedziałem, że muszę szukać McDonald’sa i aby do niego dotrzeć, muszę jechać prosto kilkaset metrów (śmiech). Ostatecznie po kilku minutach znalazłem tę trasę, a następnie Halę Mistrzów.

Przyjechałeś do Włocławka i właściwie z marszu musiałeś iść na prezentację zespołu podczas Biesiady Kasztelańskiej.

-  To prawda, ale między moim przyjazdem, a prezentacją odbyłem jeszcze rozmowę z coachem. Trochę wyglądało to jak spotkanie u lekarza. Siedziałem naprzeciwko trenera Milicicia, w jego pokoju, i odpowiadałem na pytania na temat koszykówki. Taki trening na sucho. A dzień później zaczęliśmy prawdziwe treningi…